sobota, 20 grudnia 2025

Za wszystko





za wszytko dziękuję 

———


to tylko zatyczka

a nie czapka 

na dredy

z górnośląskiego


twój eksodus we mgle 

i popiołach

warszawa dostała czkawki

po kawie czarniejszej 

od węgla

dopiero co ruszonym 

czekanem


ja już nie dzieckiem a ty

drepczesz

winda wypluwa cię 

w szarości świtu 

nie palisz

jak tamci w piecu

buzi 


cmok tylko 

na pożegnanie

na linii między czołem 

i policzkiem


nawet nie poznałem 

twojego

spokoju

twojego najlepszego

unieruchomienia


wyłączyli światło

na koszt NFZ

Z ostatnich

 



















czwartek, 18 grudnia 2025

za dużo już wiemy (o sobie)








muzyka jak uzębiona gąbka                                                                                                                                       chrupie własne marzące anioły                                                                                                                                    łódką pomarańczy lub czarnymi półksiężycami

zagłusza zaczesywanie grzebieniem z tytanu

rzadkiej grzywki wyhodowanej na endemicznych

łąkach pod sufitem


zwisy pajęczaków z drabinek

głuche skoki w zimowych skarpetach

na obrotowej podłodze pokoju znudzonego 

bielmem starych lat i ślepotą nowego roku


ciągłe wietrzenie wymuszające zakup
filigranowych  firanek
którym odmawiasz racji bytu 

ale zapraszasz na piknik do wychłodzonego przedpokoju


biodra wydmuchane przez przypadek 

w przydymionym szkle

aluminiowe zaczepy tam

gdzie zwykle dotyka się piersi


prześwietlamy nierówne pokrywy
na przestrzał bez zdziczenia odkrywców


dłoń trzepocząca palcami w potrzasku

mechanicznie ukręca nos starego kranu
staroświecką chustką 



czyżby raj był prawie nieszczęściem?



oko spłaszczone.                                                                                                                                                      przywarło do szkieł                                                                                                                                                        bolące i zaognione                                                                                                                                                        złością

porównywało szare wnętrza 

do kolorowych zdjęć 

z magazynu 

dom is your castle


slang imitował

nowoczesność

skąpe jej okazy odsunięto 

jak wiatraki na tysiące mil

od domostwa


kurier  odjechał 

w szczere pole

wyraźnie spłoszony

łysym plackiem ziemi


na przerzedzonych skrzydłach 

nie zostawił pożegnania

ni kodu dostępu

do odkażonego w paczce szczęścia


ono jak większość niepotrzebnych  potykało się 

i niedomagało w ogrodzie

większym od spracowanej 

cuchnącej potem działki 


miniaturki robotniczej

jakże przesłodzonej

wyśmiewającej incognito raj


nazywanego od zasiedzenia

personą non grata

i odprawianego z kwitkiem

ilekroć sypnie kolorem

na nikłej nitce

horyzontu




Lepszy debiut? No way, impossible.



Polski niby dworek


podobno plecak 

jeszcze dziś 

zdejmę 

z nagiego haka


rzeźnik 

ucinacz najlepszych 

momentów życiorysu


nieobrobione puzzle 

to skromnie 

powiedziane

nie ma za co 

chwycić


wypadają 

przez szczerby

mięsiwa

w szczycie leżała na dnie zamrażarki

kura


ko-ko-ko-ruki-ku

kurczaki 

po paru latach

mają swoje

voodoo naprędkie


jedni przemnożyli się

przez proste słupki


inni chcieli 

zapisać się głęboko

w ziemi


jeszcze inni

zapomnieli o pamięci

płytko wietrzą pąsy wstydu

za co tu się

złapać

po co sumiaste wąsy

altany

porzucone  -  

 

środa, 17 grudnia 2025

mioołooo to już jutro ale co?















mioołooo to już jutro ale co? 


w tej chwili D.Bowie znów patrzy za nowym dołem,
a Lou?

„Taki it away Lou!” - krzyczy połowa sali
a druga połowa ma problem z konsensusem
i dopala skręta.

Jak i gdzie, i z kim mam się zabrać?
Z nów (nowiem) Suzanne Vegi?
Dlaczego tak, a nie inaczej. Jedyna, która wchodzi
w grę, wciąż sobą, wciąż niezagospodarowana, wciąż czekająca
na powtórkę.

Suzanne wie, gdzie ukryć postrzeloną gwiazdę. Biała kapa
wisi na żałośnie chudych plecach.

„Black Star” w centralnym punkcie ekranu. Foo Fighters zrzucają
tę samą zakończoną czarnym sutkiem bombę. Nirwana statycznie
płonie w czarnej bieli, a Bowie osiąga nowy szczyt.

„Bez prądu” w tym samym przeklętym Nowym Jorku.
Niechęć w „In Utero” przeszkadza w ułożeniu
trzech głów Wojtka Waglewskiego. Harmonia daleko stąd
i nie wiemy w czyich ustach. 


Archiwum bloga