"Wpadłem na nią przypadkiem prosto z taksówki. Wyskakując w biegu zaraz byłem pod klatką schodową z bladym uśmiechem na twarzy, przepraszam że żyję, ale z kluczem w kieszeni do jednej z komórek, pszczelich gniazd, domu! Mieszkania! Skąd jestem? Nie spadłem znienacka z gwiazd, niestety. Mieszkam tam, na drugim piętrze, ja-człowiek, believe me, tam na górze, widzi pani ten piękny niefrasobliwie zawieszony nad brukiem balkon, jak zakwitający oleander? (czy wie pani jak dokładnie wygląda oleander?). Ja też nie wiem, ale pięknie brzmi. Ole! - Ander..."
Rozpaczliwe szczekanie psa na podwórku.
„Ona tak reaguje”.
Ja też, tak samo, na wszystko, absolutnie rozpaczliwie, beznadziejnie rozpaczliwie.
To było dzisiaj rano, a wczoraj wieczorem.......
Wieczorem, wyszedłem za tą panią, poszedłem jej tropem zupełnie przypadkiem, przysięgam.
Nie z miłości i nie z fascynacji. Nie byłem nawet nią zainteresowany.
+++
Wypadłem z taksówki zgarbiony pod ciężarem olbrzymiego laptopa (w którym spokojnie pływały w ciemnej mazi, wodach płodowych, wszystkie moje tajemnice życiowe wklepane niezgrabną czcionką), wczorajszych kanapek, klipsów, spinek
do koszul, winy oczywiście, wina wczorajszego, w zakamarkach mojego mózgu odstawionego, odleżałego, kwaśniejącego...
do koszul, winy oczywiście, wina wczorajszego, w zakamarkach mojego mózgu odstawionego, odleżałego, kwaśniejącego...
Wpadłem na nią przypadkiem prosto z taksówki. Wyskakując
w biegu zaraz byłem pod klatką schodową, z bladym uśmiechem na twarzy, przepraszam że żyję, ale z kluczem w kieszeni do jednej
z komórek, pszczelich gniazd, domu! Mieszkania! Skąd jestem? Nie spadłem znienacka z gwiazd, niestety. Ja mieszkam tam,
na drugim piętrze, ja-człowiek, believe me, tam na górze, widzi pani ten piękny niefrasobliwie zawieszony nad brukiem balkon, jak zakwitający oleander? (czy wie pani jak dokładnie wygląda oleander?). Ja też nie wiem, ale pięknie brzmi. Ole! - Ander...
w biegu zaraz byłem pod klatką schodową, z bladym uśmiechem na twarzy, przepraszam że żyję, ale z kluczem w kieszeni do jednej
z komórek, pszczelich gniazd, domu! Mieszkania! Skąd jestem? Nie spadłem znienacka z gwiazd, niestety. Ja mieszkam tam,
na drugim piętrze, ja-człowiek, believe me, tam na górze, widzi pani ten piękny niefrasobliwie zawieszony nad brukiem balkon, jak zakwitający oleander? (czy wie pani jak dokładnie wygląda oleander?). Ja też nie wiem, ale pięknie brzmi. Ole! - Ander...
Nie kojarzyła mnie z żadną, znaną jej twarzą. Powiedziała jednak, maskując zaskoczenie, że „trzeba sobie wzajemnie pomagać”. Zajaśniała jak żarówka w mojej głowie, jak myśl jasna, jej twarz dobrotliwa, zapragnąłem dalej ją oszukiwać, czemu nie? Po jej słowach, ujrzałem ją od nowa w pełnej krasie, narodzoną na nowo, ze wszystkimi wadami i zaletami.
Powrót do taksówki był wykluczony, cofnięcie zaciętej taśmy też. Mrugnąłem do operatora kamery i zahamowałem w pół słowa, bo zrozumiałem, że nic tu po mnie (Romek rzucił mi pogodne spojrzenie, pełne zrozumienia). „Trzeba sobie wzajemnie pomagać”! Nie do przełknięcia, niemożliwe do zrealizowania.
Powrót do taksówki był wykluczony, cofnięcie zaciętej taśmy też. Mrugnąłem do operatora kamery i zahamowałem w pół słowa, bo zrozumiałem, że nic tu po mnie (Romek rzucił mi pogodne spojrzenie, pełne zrozumienia). „Trzeba sobie wzajemnie pomagać”! Nie do przełknięcia, niemożliwe do zrealizowania.
Miała trochę więcej lat niż ja i paliła jeden papieros za drugim, jak stary wyga. Jej bluzka, piersi pod nią ukryte, żółte łokcie musiały cuchnąć dymem papierosowym. Fakt, że w ciemnościach nie rozróżniałem zbyt dobrze kształtów, barw, tonów, dopowiadałem sobie zatem, koloryzowałem. „Przylepioną do papierosa” ją nazwałem. Nie pasowała do osoby, która chwilę wcześniej apelowała altruistycznie o wzajemne pomaganie sobie. Ognik, żar papierosa, blask, jak z pomarańczowej żarówki, jak zbawienie ostatnie wskazywał jej drogę i przypalał usta i nagie ramiona. Nie mogłem rozsupłać ust. Mmmmmm... Mmmmmmmm... wydobywało się ze mnie głucho. Jestem śmiertelnie poważny, nie widać?
Nazajutrz dalej stałem taki bezużyteczny i niezdolny do „wzajemnej pomocy”. To było do przewidzenia. Wczoraj musiało być podobnie. Jedna noc niczego nie zmienia. Po jednej, dobrze przespanej nocy nie będę lepszym człowiekiem.
Ściskałem klucze w ręku i chciałem biec jak uczniak na swoje miejsce, jakbym wracał z przerwy po pierwszym dzwonku w szkole i jeszcze spuszczałem głowę ze wstydu, odgarniając z pustego czoła wiecheć jasnych, niedawno odzyskanych włosów...
w poszukiwaniu rozpaczliwym, jak to mam w zwyczaju, zawieruszonej gdzieś pewności siebie... Czy pani potrzebuje do czegoś mojej nadwątlonej, osobistej pewności siebie lub konkretnej opinii na jakikolwiek temat?... Chciałbym wiedzieć, zanim pójdę sobie i wsiąknę w ściany kamienicy.
w poszukiwaniu rozpaczliwym, jak to mam w zwyczaju, zawieruszonej gdzieś pewności siebie... Czy pani potrzebuje do czegoś mojej nadwątlonej, osobistej pewności siebie lub konkretnej opinii na jakikolwiek temat?... Chciałbym wiedzieć, zanim pójdę sobie i wsiąknę w ściany kamienicy.
„Cichaczem chce pan sobie pójść. Tak zwyczajnie, bez pożegnania?”. A jej usta przypalane były wciąż jarzącym papierosem (to musiało bardzo boleć). Przeczuwałem, że pet pełni rolę drogowskazu, ale nie pozbawionym wahań. Liczyłem na, uczepiony myśli, że podobnie, jak ja zagubiona jest chociaż trochę w labiryncie współczesności - tajemnych przejść, podziemnych bazarów. Przerażona układem ulic, niskim pułapem chmur, dusznością. Gdyby moje przeczucia sprawdziły się mogliśmy zbudować coś w rodzaju porozumienia. Czy nie zadowoliłby jej błyszczyk do ust zamiast chmury dymu z dogasającego papierosa? W ramach „wzajemnej pomocy zejdę dla pani do drogerii w celu zakupienia błyszczyku o jasnym fosforyzującym kolorze”. Byłaby pani jasną gwiazdą na lokalnym niebie. Wyłaniając się z ciemności, zwiastowałaby pani lepsze czasy dla lokalnej wspólnoty.
Wizjoner. „Wpuszcza mnie pan w maliny. Niech przestanie, natychmiast. A konkret?”. Konkret taki, że nic, że nie ma konkretu. Tak naprawdę, wcale nie dąże do porozumienia. Chyba pozostanę w tym moim wygodnym stanie zawieszenia, na cienkiej granicy między pewnością i brakiem pewności.
Ja sam, samotnie, się tu niczym nie zajmę. Zniechęca mnie ubóstwo otoczenia. Twarze podobne do mojej, jakbym przechodził przez salon z krzywymi lustrami. Jakbym wszedł nieprzypadkowo do muzeum woskowych figur. Uśmiechy kwaśne, zastygłe na długie lata.
Na górze - drugie piętro... Kiedy się już tam wdrapałem, przystając na chwilę na każdym piętrze, przed oknami, wsłuchany
w rozmowy za ścianami, zagrały nagle dzwony w pobliskim kościele. Dzwoniły tak i dzwoniły długo, nie mogąc przestać. Byłem skonfundowany. Śledziłem rytm, liczyłem uderzenia, ale
w tym zamieszaniu, kakofonii, koktajlu wesołego i poważnego, doczesnego i wiecznego, nie mogłem odgadnąć kodu, doszukać sensu, przyczyny, porządku. Ograniczyłem ciało do czekania na koniec koncertu. Im był bliższy tym bardziej rosło moje zniecierpliwienie, niepokój. Nie rozumiałem nikogo oraz niczego. Nikt mnie nie rozumiał. Taki miał być porządek, po wsze czasy.
w rozmowy za ścianami, zagrały nagle dzwony w pobliskim kościele. Dzwoniły tak i dzwoniły długo, nie mogąc przestać. Byłem skonfundowany. Śledziłem rytm, liczyłem uderzenia, ale
w tym zamieszaniu, kakofonii, koktajlu wesołego i poważnego, doczesnego i wiecznego, nie mogłem odgadnąć kodu, doszukać sensu, przyczyny, porządku. Ograniczyłem ciało do czekania na koniec koncertu. Im był bliższy tym bardziej rosło moje zniecierpliwienie, niepokój. Nie rozumiałem nikogo oraz niczego. Nikt mnie nie rozumiał. Taki miał być porządek, po wsze czasy.
Coca-cola w lodówce miała smak syropu. Odgazowała się. Jej, „przylepionej do papierosa”, pomogę jako pierwszej. I nikomu więcej. Nie mam siły.
Zamykanie drzwi lodówki bezwysiłkowe, aż strach. Nosiłbym błyszczyk w prawej kieszeni, blisko prawej dłoni. Fosforyzujący uśmiech w ciemnościach mógłby być zaraźliwy.
Legenda coca-coli po ostatnim łyku, zdezaktualizowana, bez legendarnego lopa. Olśniewający napój, usypiający czujność napój, wprawiający w samozadowolenie napój. Był obecnie bezbronny wobec rzeczywistości. Nagle przestał być odświeżający
i stawiający na nogi. Nagle przestał łączyć pokolenia sznurem odmładzających bąbelków - nagle straciłem pamięć, wymazał się cały HD w wodach płodowych komputera. Zapomniałem o ojcu.
i stawiający na nogi. Nagle przestał łączyć pokolenia sznurem odmładzających bąbelków - nagle straciłem pamięć, wymazał się cały HD w wodach płodowych komputera. Zapomniałem o ojcu.
Nie wiem, czy powinienem ciągnąć ten wątek. Tracicie czas na głupie zabawy ze mną... Chciałbym móc dać wam wiarygodne wskazówki...
Trzeci dzień na drugim piętrze, ulica Targowa. Tutaj zawsze dużo się działo i chyba tak pozostanie, po wsze czasy.
Umyłem rano zęby roztworem wody z kranu. Kac. Opuściłem łazienkę przerażony, że wczoraj nie wystawiłem przed drzwiami pustych butelek po mleku. Lata 80. jak nic zaczęły wracać. Byłem w tej chwili chyba najbardziej zdesperowanym mieszkańcem ul. Targowej. KAC. Zabraknie mleka z porannego udoju, porannej uzewnętrznionej matczynej miłości, bezceremonialnej, darmowej, wspaniałomyślnej... Zaraz po tym odkryciu, mimo potwornego bólu głowy, pod okiem wpółprzymkniętym wizjera w drzwiach, odbyłem wszystkie najważniejsze rozmowy mówiąc bezpośrednio do siebie przed lustrem. Rozmawiałem nie ruszając tyłkaz miejsca. W trakcie suchych i rzeczowych dialogów wpadłem na kilka genialnych pomysłów, które jednak nie zapisałem w mojej pamięci. Chaos. Ciemność. Płynąc w wodach płodowych analizowałem
i porównywałem bezbarwny smak kranówki z lat 80. z inspirującym rozczynem, jakim była coca-cola. „Niebo w ustach”
i po chwili odzyskałem pamięć o ojcu. Spotkałem wszystkie osoby, które miałem spotkać, nie traciłem czasu schylony nad wanną, myjąc włosy, czesząc je przed okrągłym lusterkiem (zobaczyłem
w nim brzuch, kolegę mojego, o sflaczałej, zrezygnowanej mordzie). Czekałem na ciebie.
i porównywałem bezbarwny smak kranówki z lat 80. z inspirującym rozczynem, jakim była coca-cola. „Niebo w ustach”
i po chwili odzyskałem pamięć o ojcu. Spotkałem wszystkie osoby, które miałem spotkać, nie traciłem czasu schylony nad wanną, myjąc włosy, czesząc je przed okrągłym lusterkiem (zobaczyłem
w nim brzuch, kolegę mojego, o sflaczałej, zrezygnowanej mordzie). Czekałem na ciebie.
Czwartego dnia na Targowej. Czułem gorszą dyspozycję, tak jak przedtem, tzn. bez zmian... Stan zdrowia ogólnie bardzo dobry, tylko z głową coś nie w porządku. Kupimy wiatraczek, żeby odstraszał gołębie. Podobno taki gadżet działa doskonale. Chociaż gruchają przesympatycznie potrafią w swojej bezmyślnosci zapaskudzić balkon. Wara im od naszego Ole! - Andra!
Kocham zwierzęta, szczególnie ptaki, ale są pewne granice. Na wyświetlaczu komórki zapisanych kilka długich rozmów-monologów. Pewnie zapisy spowiedzi, szczerej, bez ogródek. Jak mogłem wypuścić te słowa, te zlepki w eter! Byłem umiarkowanie wściekły.
Kocham zwierzęta, szczególnie ptaki, ale są pewne granice. Na wyświetlaczu komórki zapisanych kilka długich rozmów-monologów. Pewnie zapisy spowiedzi, szczerej, bez ogródek. Jak mogłem wypuścić te słowa, te zlepki w eter! Byłem umiarkowanie wściekły.
pofatygowałam się ;))
OdpowiedzUsuń