niedziela, 18 września 2011

Murzhina, czyli rozmowa z umarłym przyjacielem... (nowa wersja Murzhiny, z tymże bardziej pogłębiona i dotycząca brzemiennych w skutkach wydarzeń)

Murzhina, ah, Murzhina...








- Murzhina, ah, Murzhina. Nie wyrażę tego lepiej niż ty. Nie potrafiłem wydobywać z gardła tęsknych brzmień. Miałeś bluesowy głos, byłeś solistą w moim zespole. Bluesowy, jednostajny, ale taki solidny, równy, jak słońce nad Serengeti. Jezioro Wiktorii działało jak pudło rezonansowe. Z mojej strony nic tobie nie groziło. Miałeś u mnie zajebiste fory.

Mieszkałem teraz na Starym Mieście. Miałem ciekawy widok z okna, ale często wspominałem ciebie. Żywiłem nadzieję, że zobaczymy się za kilka lat, za drzwiami domu, w którym stwórca urządził sobie raj na podobieństwo swoje. Nie wiedziałem tylko jak rozpoznasz mnie spośrod nowych przybyszy. Napływali codziennie w nieprzeliczonych masach. Bo jeśli zapomniałeś jak wyglądam, zadanie stawało się prawie niewykonalne. Chyba, że w niebie istniał sposób na odnalezienie prawdziwego, starego przyjaciela. Nie byłem już taki silny i zaradny, młodzieńczy, władny, wolny, i pewny siebie jak w czasach, kiedy tworzyliśmy jedność. Podrygiwałeś na scenie w takt wciskanych klawiszy. Ceniłem ciebie za to. Za kilka lat nawet w takiej próżni jak niebo będziesz innym człowiekiem, a ja tu zostanę, będę malował, rysował, szkicował na papierze nutowym prawie non-stop, 24-godziny na dobę.

Murzhina, Murzhina, ideowcu, nudny, zdefazowany, Afryki w konwulsjach nam tu nie trzeba”.

- Piękne wiersze Murzhina pisałeś. Mam nadzieję, że nie zatraciłeś tej cennej zdolności. Cholernie poetyckie wersy składałeś. Przeszywające do szpiku kości – dzięki nim wiedziałem dokładnie, jakich nut użyć, gdzie i kiedy. Pamiętam jak dziś ten dzień, kiedy zapytałem, czy chciałbyś napisać tekst dla mnie. Powiedziałeś, Cesiu, dlaczego nie? „Dzięki za propozycję – to znaczy, że jesteś moim przyjacielem?”.

Zbliżyłeś grube, rozkwitające na słońcu usta do moich. „Cesiu jestem ci wdzięczny, nawet nie wiesz jak bardzo” - powtarzałeś. „Nikt mnie tak nie ugościł, w żadnym kraju, jak ty. Byłem w Berlinie, Brukseli, nawet przemierzyłem Stany, ale nigdzie nie trafiłem na ciebie Cesiu. Niech cię pocałuję”. I pocałowałeś. „Oczywiście, że napiszę. Zanuć tylko melodię, a będziesz miał odpowiedź w zgrabnych, wyszukanych słowach. Będę twoim muzem, ups, przepraszam, muzą Cesiu, tak? Smutnym muzem, afrykańskim, z okolic Mali. Uchwycę dla ciebie ten wyraz niepowtarzalny w moich oczach, bo on jest niepowtarzalny, jak każdy inny zresztą. Trzeba być sprawiedliwym i dobrym Cesiu. Nie przesadzaj z elitarnością, ekskluzywnością, nie trać cierpliwości”.

„Na mój rozum Murzhina nie należy przedobrzyć z dobrocią, absolutnie nie. Zobaczysz, pożyjesz dłużej w moim kraju i przekonasz się jak tu jest”.

Nawet ja, okrzesany, wytarmoszony tutejszymi wiatrami, dżdżem, wieczną jesienią, uodporniony na narzekania, skargi, utyskiwania wisiałem często jak opona rowerowa, z której uszło powietrze. Przewieszony przez biało-czerwony szlaban określający dopuszczalne granice udawałem się z powrotem do środka tego obszaru po odczekaniu, odpoczęciu, nabraniu sił. Do tej pory nie wiem jednak, kto był mi przyjacielem, a kto wrogiem. Ty byłeś wyjątkowy. Stałeś jak czarny szlachetny wykrzyknik, na tle sflaczałych, podstępnych białasów.

- Prawda, że piękny widok? Dachy żywe czerwienią dachówek i suszących się kolorowych szmat. Stare Miasto. Zasłużem na to, czy nie? Patrz i podziwiaj kolego, kamracie, przyjacielu. Czujesz tak jak ja to miejskie powietrze, wyrzucone z nagrzanych szybów metra? Ma prawie słodki smak. Trochę jak słodka wata. I anarchia, niezdyscyplinowany przekaz jest wszędzie. Nowa era nieznanych pragnień konsumenckich rozbuchanych do granic możliwości. I dlatego Murzhina pracuję nad warsztatem. Chcę nauczyć się wyrażać wszystko poprzez muzykę. Chcę być taki dobry, jak ty w literackim kunszcie. Dlatego niezmordowanie cyzeluję, poprawiam, udoskonalam. Wyjmuję z szuflad stare utwory i przerabiam na dzisiejszą modłę. Jeśli nie jesteś w tłumie, to dryfujesz gdzieś poza nim, w olbrzymim oceanie nieświadomości. Do niego nikt nie zagląda, chyba że z zamiarem darmowego pożeglowania bez wyraźnego celu. Robię z mojej starówki pocztówkę elektroniczną w spokojnych stonowanych kolorach, taką dla wyrobionego, kulturalnego turysty
z Europy. Stronię od zwariowanych eskapad Johna Mausa – skazałbym się w taki sposób na niebyt. Twój głos bluesowy, solidny, jednostajny, owszem nadawał się, lecz na moje oko za dużo w nim było bólu na wyrost, rodem z plantacji. Rozumiesz mnie? Nie obraziłem twoich uczuć?

Cesiu, byłoby szalone, nieracjonalne, gdybym wściekał się o byle gówno. Coś w twoim tonie, takie malutkie, jakby cierń o małych rozmiarach, zabolało mnie. Po co wspominasz o plantacji? Wy za dużo gadacie po próżnicy”.

- Murzhina, pamiętam jak dziś, jak powiedziałeś, żebym cię nie upupiał w gombrowiczowskim stylu. Że popełniam ten sam błąd co inni. Zbierałeś się nawet, żeby mi przyfanzolić. Chciałeś wiedzieć za co ta zemsta i kto mi dopieprzył w dzieciństwie, kto mi nadepnął na odcisk. Odpowiedziałem, że nie jesteś moim terapeutą i nie musisz wiedzieć. Otoczyłeś głowę wianuszkiem dłoni, pod którymi kręcone włosy afro świeciły jak czarne złoto. Sięgnąłeś ręką po długopis na stole, na co ja odpaliłem, że nie mamy papieru Murzhina! B
eknąłeś nad wyraz głośno, wyzwolicielsko pod sufit świeżym stekiem, którego ci zaoferowałem wcześniej. „Nie wiesz Cesiu, jakie masz szczęście, że mnie masz”. Odpakowałem drugą butelkę wódki i dostałem olśnienia. W niedwuznaczny sposób zrozumiałem, że nie spotkam nikogo podobnego do ciebie. Po prostu nie chciałbym, nie rozpoznałbym ciebie w byle kim. Po tym jak wyszedłeś gołębie wzmogły upierdliwe gruchanie i słyszałem, jak skrobały pazurkami o zaśniedziałą powierzchnię metalowego parapetu. Na dywanie leżał szary papier, w sam raz na długi wiersz pożegnalny, ale ty już dawno wyszedłeś z pokoju.

Wzywałem ciebie przez sen. Bez ciebie, jak utopić mam rozczarowanie w głębokim oceanie. Nie potrafię, z tobą byłoby łatwiej. Gdzie twój okręt? „It was easier with you”. Marynarzu pływający pod banderą afrykańską, zawitaj jeszcze raz do mojego kraju, choćby do Gdańska! Gdzieś ty odpłynął?

Nad Starówką gołębie właśnie po raz kolejny przeleciały falangą, a po tobie ani śladu, tylko puste butelki po wódce turlają się po kątach łajby, bo wciąż płyniemy, ciągle w drodze, niezmordowanie, bez czułości i litości dla siebie, dokonujemy cudów, żeby nie zaginąć, nie utonąć.

Gdzie płynie twój okręt Murzhina? Czy nazwałeś go la Amistad?
Kiedy leżałem na kanapie, pogrążony we śnie zabrałeś się za szkicowanie. Z beżowego papieru do pakowania wódki wyglądał po chwili przylizany aniołek. Jasny loczek nad grubą oprawą okularów. Uśmiech absolwenta akademii muzycznej. Pod pachą, nie wiedzieć czemu wetknięty zawadiacki akordeon. Wytłumacz mi Murzhina skąd ten akordeon przyszedł ci do głowy?

Powiem tak Cesiu, zawsze kojarzę ciebie z akordeonem, kiedy patrzę na twoją gębę i szeroko rozstawione zęby. Kiedy spoglądasz z beżowego papieru pakowego w ciemne cętki (papier też był ze sklepu monopolowego) widzę roześmiany akordeon. Zostawiłeś rysunek na fortepianie. Nadal tam leży, jakby znalazł poczesne miejsce.

- Murzhina, nie ruszaj się! Nie wstawaj trzymam cię!

Nachyliłem się nad tobą i szeptałem do ucha. Byłem tylko ja i ty, leżący na ziemi w kałuży krwi, wyciekającej z rany na udzie. Ludzi w cywilkach jak na lekarstwo. Wokół policja, napierajaca ze wszystkich stron, szpalerami, odcinająca mnie i ciebie od reszty świata. Przechodnie natrafiali oczami na martwy punkt i odwracali oczy. Dla nich to była kolejna burda, kolejna brudna wojna. Przyciskałem dłonie do rany, jakby to był mój, poryty stalowymi ostrzami brzuch.

- Nie ruszaj się. Oni tylko na to czekają.

Ciążyłeś w kierunku zaciemnionej bramy garażowej. Widziałem, że planowałeś błyskotliwą ucieczkę. Złapałem twoje dłonie, prawie przycisnąłem do ziemi. Czarne buciory były coraz bliżej.

- Cesiu, puść mnie, muszę iść... – prosiłeś jak dziecko.
- Nie Murzhina!
- Jesteś taki jak oni, taki sam...
Nadal trzymałem z całej siły twoje dłonie. Żałowałem, że nie zdążyłeś napisać ostatniego wiersza.

Murzhina, głos twój bluesowy nabrał głębi... jestem pewny, że przy mnie czujesz się bardziej sobą, niż gdziekolwiek indziej?”.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Archiwum bloga