niedziela, 5 kwietnia 2020

Pamiętacie ten pośpiech? Bo warto, bo pandemia biegnie obok. A meta jest tylko nasza - życie jest naszą metą...

Zmowa kombinezonów, czyli proza życia



Arkadiuszowi bardzo odpowiadało takie lekkomyślne rozumowanie o wirusie. Miał przekorę we krwi. Był buńczuczny     i pełen ułańskiej fantazji. Typowy zakapior o przegrzanym, czerwonym karku. Południe cierpiało z powodu niezdrowej ambicji Północy i będącej na jej usługach WHO. Etykieta punktu zapalnego, ośrodka produkującego epidemie kłuła w oczy i była zadrą w sercu. Celowy, perfidny zabieg propagandowy utrzymywał Południe w cieniu dominacji północnych ośrodków administracyjnych i przemysłowych. Różne blokady oraz ograniczenia w handlu powodowały izolację i niedorozwój.  Zresztą, co tam, wzruszał ramionami Arek. Jego ziomale nic sobie z tego nie robili. I bardzo słusznie.

Miażdżąca większość zakapiorów, co najmniej dziewięćdziesiąt dziewięć przecinek dziewięć procent nie uwierzyła w maskę zabójcy, jaką tym razem, z perspektywy WHO, miał przywdziać wirus. Południowcy od dwóch dekad żyli w stałym zagrożeniu epidemiologicznym. Przyzwyczajenie przytępiło w znacznym stopniu czujność. Instynkt samozachowawczy                   odpalał z opóźnieniem. Strach wyszedł z mody, a adrenalina była cieniem samej siebie z okresu burzy i naporu. Nawet seniorzy, zaliczani do grupy podwyższonego ryzyka nie widzieli nic nieodpowiedniego w lekceważeniu zagrożenia ze strony dychawicznego wirusiska. Odpowiedź społeczeństwa na wirus nie stanowiła zaskoczenia, skoro wykształcili z biegiem lat silną odporność na epidemie, niespotykaną na innych obszarach. Zapłacili za tę odporność odpowiednio wysoką cenę w postaci tysięcy zgonów                      w początkowym okresie walki z wirusami. Wśród zmarłych było niestety wiele dzieci. Urodziwych chłopców i ciemnookich dziewczynek, takich, jakie zazwyczaj zamieszkują południowe zakątki każdego państwa. Z powodu tej godnej pozazdroszczenia odporności mieszkańcy Północy nazywali południowych sąsiadów „gruboskórnymi”. Arek miał kompleksy z tego powodu. Nie akceptował polityki oraz wywyższania się Północy. Patrzył bardziej niż krzywo na chamskie przydomki nadawane Południu. Odporność na choroby, większa niż gdziekolwiek indziej, regularne dawki witaminy D3 aplikowane przez słońce powinny wpływać na lepsze samopoczucie młodzieńca. Było jednak odwrotnie. Arek potraktował wyjazd, jako wymuszony niesprzyjającymi okolicznościami. Jednak niechęć, jakby wylewająca się z porów skóry nie była do końca prawdziwa. Była trochę na pokaz, pod publiczkę, obliczona na wywołanie podziwu pośród znajomych, takich samych południowych zacietrzewieńców. Podróż Arka był aktem w pełni świadomym. Nie wyjechałby gdyby nie wygrana w konkursie na wymarzone stanowisko… Dzięki talentowi pisarskiemu wygrał konkurs na wakat praktykanta w redakcji dziennika Czarny Łabędź. 

To prawda, że Południe borykało się z wieloma poważnymi problemami. Na drodze rozwoju stało kilka obiektywnych przeszkód, jednak winą za ten stan obarczał zadowoloną z siebie Północ. Sytuacja w rodzinnych stronach była źródłem szeregu przesądów, którym dawał często wyraz. Żywił nieukrywaną awersję do całej masy rzeczy, a także ludzi. Nie doceniał tego, że opuszcza zakopcone i niepewne Południe na rzecz zdrowszej, nowocześniejszej i bardziej postępowej Północy. Był też dodatkowy druzgocący minus. Maia, jego sympatia, adorowana      z ukrycia została w rodzinnym mieście. Idiotyczny paradoks,          z którym nie potrafił się pogodzić. Oczywiście zwalał winę również za to na obrzydłą Północ. Dziewczyna uosabiająca ideał, wyznająca podobne poglądy, w każdym calu tradycjonalistka mieszkała tam, daleko, w miejscu za którym tęsknił, oddzielona od niego swoistym kordonem sanitarnym. Widział w niej niepoprawną romantyczkę, wierną tamtym murom historii i jedynym w swoim rodzaju krajobrazom. Liczył wciąż, że mimo oddalenia zbliżą się kiedyś do siebie. Teraz mógł tylko na marne pocieszenie przywoływać obrazy stamtąd. Pogłębiać melancholię, zabójczą dla jego młodej duszy. Czasami pieścił myśl o Mai, jak włochatą, jasnozieloną piłkę do tenisa. Maia. Jego wargi ozdabiał przelotny uśmiech ilekroć myślał o jej nogach, prostych i smukłych, jak dwa sosnowe pnie. 

Północ, symbol przymusu i kontroli narzucanej siłą. To prawda, że w jego stronach brakowało miejsc pracy. Młodzi ludzie licznie odpływali do większych, bardziej prężnych i ludnych miejsc. Siedziba dziennika Czarny Łabędź była czymś więcej niż sercem pompującym krew do miasta. W pokojach i salkach spotkań wykuwano opinie, które miasteczko przyjmowało jako swoje. W redakcji pracowali naprawdę zdolni felietoniści. Byli też i mistrzowie długich form - prozaicy oraz zawsze liczni poeci. Bolek był tym mężem opatrznościowym dla Arka, i nie tylko dla niego. De facto szychą, bo redaktorem naczelnym dziennika. Postanowił przyjąć chłopaka do działu obyczajowego. Potrafił być wspaniałomyślny i chciał przypomnieć sobie, jak to było dawniej, kiedy sam zdobywał szlify dziennikarskie. Udowadniał coś sobie w tym momencie oraz całemu zakichanemu światu za oknem. Poza tym wierzył w kiełkujący talent pisarski Arkadiusza i chciał dać mu szansę na wykorzystanie tego, bądź co bądź wyjątkowego daru.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Archiwum bloga