czwartek, 3 sierpnia 2023

"Kończ wreszcie Maricón" całość (interia)

Kończ wreszcie Maricón

Powieść Piotra Szczepańskiego aka Brat Peteszko

 


-Widzieliście Bolka S.? Czy postawione pytanie należy do retorycznych? Nie przyszedł do pracy, co było w oczach pracowników redakcji wydarzeniem w miarę normalnym, mającym swoje precedensy. Dzwonił, choć raz? Acha, no tak, tym razem też nie, więc teoretycznie wszystko w normie. Nie ma powodów do niepokoju. Coś jednak jest na rzeczy, skąd ta dziwna aura, wyczuwalne napięcie, jakby tym razem zaszło coś poważniejszego? Dlaczego u niektórych ujawniło się niewystępujące wcześniej zdenerwowanie? Skąd ta nadmierna aktywność i gotowość do niesienia pomocy? Znajomy mówi, że to musi być empatia w najczystszej postaci, wolna od wpływu świąt lub dni wolnych, kiedy wyhamowując pęd skłaniamy się ku większemu współodczuwaniu. Jaka by ona nie była, bez empatii jesteśmy tylko sterroryzowaną, samolubną zgrają. Empatia to niezbędny komponent ludzkiego zachowania, papierek lakmusowy na zweryfikowanie przynależności do gatunku ludzkiego. Spójrzcie na to własnymi oczami. Dzięki empatii zwiększają się szanse wyjścia z najgorszych tarapatów. Empatia jest zawsze miłym dodatkiem i nie należy jej się wstydzić. Okazujcie ją, szczególnie w sytuacjach nadzwyczajnych. Szczególnie tam, gdzie obojętność posunięta do skrajności zagraża fundamentom naszego życia na tej pięknej planecie. 

Była siedemnasta. W redakcji pracowało kilka osób. Od półtorej godziny Arkadiusz poszukiwał Bolka na prywatną, ograniczoną skalę. Obojętny obserwator nazwałby go nadgorliwcem, a jego inicjatywę niepotrzebnym „wyskakiwaniem przed orkiestrę”. Na początek zajrzał do kawiarni „Zenith”, ale ulubiony stolik Bolka był pusty. W parku miejskim, gdzie chore kasztanowce traciły bezustannie liście też ani śladu po nim. Ławki okupowali bezzębni, głupio uśmiechnięci i opaleni na brąz pijaczkowie na wiecznym głodzie. Powodów do smutku rzeczywiście mieli niewiele. „Że też ich jeszcze nie zwinęli stąd”- pomyślał Arek. Miasto położone nad morzem od zawsze nieźle prosperowało dzięki turystyce. Morska bryza, odczuwalna zwłaszcza w wąskich, długich uliczkach przepędzała wszelkie podejrzane zapachy i niepożądane drobnoustroje. 

Z pozoru Arkadiusz również nie miał powodów do narzekania. Przyjechał niedawno z problematycznego Południa, gdzie poważnym wyzwaniem był piekielny smog. Właśnie w tamtej części kraju smog zbierał najwyższe śmiertelne żniwo wśród rozleniwionych mieszkańców. Mimo odczuwalnego rozprężenia, na Południu regularnie wybuchały protesty społeczne. Na transparentach przeważały żądania dotyczące lepszych płac, znośniejszych warunków pracy i życia. Domagano się poprawy stanu środowiska naturalnego. Wśród manifestujących niezadowolenie prym wiedli górnicy i robotnicy przemysłu stalowego. Inną dotkliwą bolączką były powtarzające się co roku z zabójczą regularnością epidemie chorób zakaźnych. Ich częstotliwość była tak duża, że region zagościł na stałe w komunikatach Światowej Organizacji Zdrowia (WHO). Eksperci uznali, że jest siedliskiem, niewygasającym źródłem coraz bardziej zmutowanych odmian wirusów. Tutaj przyszły na świat A3, BeZet, Zekato i ostatni na liście wirus Wrusham. Nazwa wirusa pochodziła od nazwiska znanego epidemiologa prof. Pawła Wruszalskiego, mieszkającego na południu kraju, który między innymi pierwszy przeprowadził pogłębione badania nad tym konkretnym wirusem w warunkach laboratoryjnych z udziałem zakażonych pacjentów. WHO w uznaniu zasług nazwała kolejną epidemię jego nazwiskiem. Natomiast środki masowego przekazu opierając się na opiniach Wruszalskiego, często wyrwanych z kontekstu i kontrowersyjnych sprytnie podmieniły kolejne sylaby końcówką sham kojarzoną z oszustwem, lipnym, tylko pozornym zagrożeniem.

Z powodu godnej pozazdroszczenia odporności mieszkańcy Północy nazywali południowych sąsiadów „gruboskórnymi”. Arek miał poważne kompleksy z tego powodu. Nie akceptował polityki „zadzierania nosa” ze strony Północy. Odporność na choroby, o wiele wyższa niż u przeciętnego umarlaka, regularne dawki witaminy D3 aplikowane przez słońce powinny wpływać na lepsze samopoczucie młodzieńca. Było jednak odwrotnie. Arek potraktował wyjazd z rodzinnych stron jako wymuszony niesprzyjającymi okolicznościami. Jednak jego niechęć, wylewająca się z porów skóry nie była do końca prawdziwa. Była trochę na pokaz, pod publiczkę, obliczona na wywołanie podziwu u znajomych, takich samych południowych zacietrzewieńców. Migracja Arka na Północ była aktem w pełni świadomym. Nie wyjechałby gdyby nie niespodziewana wygrana w konkursie na wymarzone stanowisko. Dzięki talentowi pisarskiemu Arek wygrał konkurs na wakujące miejsce praktykanta w redakcji dziennika Czarny Łabędź. 

To prawda, że Południe borykało się z wieloma poważnymi problemami. Na drodze rozwoju stało kilka obiektywnych przeszkód, jednak winą za ten stan obarczał zadowoloną z siebie Północ. Sytuacja w rodzinnych stronach była źródłem szeregu przesądów, którym dawał często wyraz. Żywił nieukrywaną awersję do całej masy rzeczy, a także ogólnie do ludzi. Nie doceniał tego, że opuszcza zakopcone i chaotycznie zarządzane rodzinne strony na rzecz zdrowszej, i nowocześniejszej Północy. Był też inny, naprawdę druzgocący minus. 

Maia, jego wybranka, adorowana z ukrycia, tkwiła osamotniona w rodzinnym mieście. Bezsensowny paradoks, z którym nie potrafił się pogodzić. Oczywiście zwalał winę również za to na obrzydłą Północ. Dziewczyna uosabiała jego ideał urody, wyznawała podobne poglądy i była w każdym calu tradycjonalistką w pozytywnym znaczeniu. Widział w niej niepoprawną patriotkę, wierną ubitym ścieżkom historii i jedynym w swoim rodzaju dzikim, porywającym i romantycznym krajobrazom. Liczył wciąż, że mimo oddalenia zbliżą się kiedyś do siebie. Teraz mógł jedynie pocieszać się, przywoływać obrazy stamtąd, pogłębiać już solidnie zakorzenioną melancholię, zabójczą dla jego młodej duszy. Czasami długotrwale pieścił myśl o Mai, jak włochatą, jasnozieloną piłkę do tenisa. M-a-i-a. Na jego wargi wypływał przelotny uśmiech ilekroć myślał o jej nogach, prostych i smukłych, jak dwa sosnowe pnie. 

Północ - symbol przymusu i dominacji, jednak niezaprzeczalnym faktem było to, że w jego stronach panowało wysokie bezrobocie. Młodzi ludzie licznie odpływali do większych, bardziej prężnych i gęściej zaludnionych ośrodków miejskich. Niepozorna siedziba dziennika Czarny Łabędź była czymś więcej niż zwykłym miejscem pracy. W pokojach redaktorów, na salach okupowanych przez dziennikarzy, w niewielkim pomieszczeniu konferencyjnym wykuwano opinie, które tutejsi mieszkańcy przyjmowali jak swoje. W Czarnym Łabędziu naprawdę pracowali zdolni felietoniści. Królowali mistrzowie długich form, fachowcy od metrowych artykułów, którzy oddali do druku niejedną błyskotliwą książkę. Silną grupę prozaików uzupełniali oryginalni i nietuzinkowi poeci. 

Patrząc wstecz, Bolek okazał się mężem opatrznościowym dla Arka. Jego wstawiennictwo i doświadczenie, które posiadał okazały się decydujące w bezproblemowym zapoznaniu się z zadaniami, czekającymi na młodzieńca w redakcji. Szczęśliwie, nie był to pierwszy raz, kiedy Bolek dawał szansę obiecującemu adeptowi czy adeptce dziennikarstwa. Mógł to robić skuteczniej od innych, w oparciu o wpływy i doskonałe rozeznanie w środowisku. Dlatego redaktor Czarnego Łabędzia postanowił przyjąć chłopaka do działu obyczajowego. Bolek zapragnął po części przypomnieć sobie, jak to było dawniej, kiedy sam zdobywał szlify dziennikarskie. Udowadniał swoją wspaniałomyślność czyniąc ten gest wobec Arka. Pokazywał zakichanemu światu za oknem, że jeszcze nie złożył broni. Poza tym wierzył w talent Arkadiusza i jemu podobnych młodych literatów. Chciał dać szansę młodości i niedoświadczeniu, równoległe wierząc, że nie należy marnować zdolności, jeśli takowe drzemały w człowieku. 

Wychodząc z parku Arek od razu pośpieszył w kierunku starej i zabytkowej kamienicy na rogu Zwrotnicowej i Tramwajarskiej. Znajomi Bolka z podziwem wymieniali w rozmowach to miejsce. Na ostatnim piętrze mieściło się mieszkanie o powierzchni stu metrów kwadratowych, które redaktor otrzymał w spadku po babci. Chłopak słusznie uznał, że stanowiło w tej chwili najbardziej oczywistą przystań, gdzie mógł przebywać zaginiony. Budynek kamienicy był na tyle wiekowy, że podlegał ochronie tutejszego konserwatora zabytków. W okolicy można było napotkać stare warsztaty rzemieślnicze, których wystawy straszyły ogłoszeniami o wyblakłych, rozmytych kolorach. Jedyny zakład fryzjerski w pobliżu, znajdujący się w suterynie przy Zwrotnicowej 7 był regularnie omijany z daleka z racji podejrzanego wyglądu.      

*****

Bolek S. zwykł powracać z siedziby gazety około dwudziestej wieczorem. Robił od razu wstępną pobieżną toaletę i zasiadał nad książkami, i notatkami. Pracował jak maszyna do wczesnych godzin świtu. Robił jednak tyle, na ile pozwalały mu resztki nadwątlonego przez lata zapału. Właściwie jednak prawie zawsze dochodził do skrajności i pracował ponad siły, przekraczając o więcej niż kilka godzin dzienną normę. Kiedy chodziło o pracę redaktor nie znał umiaru. Taki już był, niereformowalny przypadek pracoholizmu. Najczęściej wybierał coś co należało bez większej zwłoki dokończyć, co miało prawie przekroczony termin przydatności lub było przeterminowane z wierzchu wielkiej sterty. Kontynuował w tym samym duchu lub zmieniał całkowicie koncepcję. Po kilku kwadransach przerywał, wpadając w otępienie.     

Dotykał przedmiotów wokół siebie niemalże po omacku w poszukiwaniu otwartej puszki z wczorajszymi orzeszkami. Znajdował i wyjadał je do wyczuwalnego blaszanego dna. Również po omacku lokalizował dłonią opakowanie z przeterminowaną suszoną wołowiną. Rozrywał plastik zębami i zapamiętale rozgryzał twarde paski specyfiku. Przypominał sobie wtedy informacje przeczytane w prasie o sklepach z przeterminowaną żywnością. Zdaje się, że pierwsze takie przybytki powstały w Skandynawii, w jednym z krajów nordyckich rozsądnie zarządzających wszelkimi odpadami. 

Ludzie z Północy często zajmowali miejsca w awangardzie ludzkiej pomysłowości. Skąd ta ich postępowość, dlaczego tak się działo? Często to co nietypowe, innowacyjne, nowoczesne i totalnie odjechane miało swój początek na północy świata, gdzie panował mniej sprzyjający życiu klimat. W przypadku sklepów z przeterminowaną żywnością inicjatywa była jak najbardziej pożyteczna. Podejrzewał, że cena żywności nie pierwszej świeżości musiała być atrakcyjna dla ludności o niższych zarobkach, włączając w nią również rzesze imigrantów. Wiedział z obserwacji życia za oknem, że nieszczęścia takie jak pandemie najmocniej uderzają w ludność napływową. Brak w tym sensu i porządkującej reguły. Gdzie podziało się nagle to piękne tylko z nazwy Ministerstwo Sprawiedliwość? Gdzie powszechna równość i braterstwo, na którą czekają najbardziej poszkodowani? 

Obcy, z racji statusu będzie często na przegranej pozycji. Nawet imigrant już zasymilowany, z dziada pradziada, nawet najpoczciwszy i szlachetny, do rany przyłóż, brat łata, nawet on nie może czuć tej pewności siebie, co obywatel pierwszej kategorii, zasiedziały i zapyziały miejscowy. Przepraszam was, którzy ryzykując życiem przyjechaliście z daleka za taki obraz rzeczywistości. Wybaczcie, jeśli możecie, krótkowzroczność gospodarzy i ich fałszywą gościnność, którą zachwalali wasi sąsiedzi. Przepraszam zwłaszcza w imieniu zasobnych i bogatych krajów, gdzie nie tylko ławki w parkach są wyjątkowo zadbane i estetyczne, gdzie pachną kwitnące drzewa, a nad lustrzanymi stawami pysznią się w słońcu stare zamki. Wiem, że przyjechaliście z daleka skuszeni tym pięknem, którego brakuje w waszych zdewastowanych i wyeksploatowanych krajach. Przyciągnął was zapach lokalnej świeżej farby lub impregnatu odpornego na czas i dziejowe zawirowania.     

Usta Bolka dotykały i pochłaniały co popadnie. Mógł zaproponować (takie jego prawo) ustanowienie w jego mieszkaniu na ostatnim piętrze sklepiku sieciowego z przeterminowaną żywnością. Sklep będzie pierwszym takim niezwykłym przybytkiem w części północnej podzielonego kraju. Czyż nie powinno właśnie tak być? Południe nie ma wyższych aspiracji. Po co południowcom tego rodzaju sklepy? Na Południu żywność jest tańsza, mają nawet swoje ministerstwo Nadwyżek Rolniczych, lecz paradoksalnie marnują więcej żywności niż robi to Północ. Najwyraźniej z powodu lekkomyślności i niedbalstwa. Bolek myślał w tej chwili, przede wszystkim, o korzyściach dla sobie. Myślał o ucieczce w coś mniej zajmującego i problematycznego od pracy w redakcji dziennika Czarny Łabędź. Projekt takiego sklepu byłby zgodny z obecnymi nordyckimi trendami, a on sam miałby w ten sposób stały, nielimitowany dostęp do różnych przekąsek po atrakcyjnych cenach.

Mózg, ślizgający się po torach szlifowanych wyobraźnią, potrzebował stałych dostaw kalorii. W okolicach pierwszej godziny, może drugiej następnego dnia, zdecydowanie bliżej świtu, Bolek przerywał pisanie i prostował sztywny kark. Wchodził do wanny i ociężale nacierał chude, zwiotczałe ciało ostrą gąbką nasiąkniętą preparatem hipoalergicznym. Będąc już w łóżku często kończył jakąś lekturę lub uzupełniał tekst odłożonej na później recenzji. Zasypiał nagle, bezwiednie, bez udziału woli. 

Topielec, który nieopatrznie zaufał głębinom. Tymczasem na szafce nocnej leżała od dawna ta sama kupka tych samych tekstów. Spośród nich wystawały nieotwarte koperty lub wyjęte z kopert niedoczytane listy. Na puszystym dywanie leżały porozrzucane pojedyncze kartki zapisane w całości lub tylko częściowo, zawierających kolejne akapity projektów prozatorskich. Świeże fragmenty mieszały się ze zdaniami napisanymi w przeszłości. Każdy nowy akapit wykaligrafowany dużymi, koślawymi literami. A potem skrupulatne odnajdywanie ścieżek myśli, które snuł tygodnie, miesiące temu. 

Pisał żywiołowo, bez zastanowienia, ale nie bez własnych ambicji kształtowania wyrazistości i autentyczności chwili. Pisanie to było tworzenie wyrafinowanego fake newsa, wciskanego sobie, ale z większą stanowczością szerszej publice, odgrzewany od podstaw z baz danych przeszłości. Życie nie przynosi wcale tak dużo nowych newsów, jest nadmiernie powtarzalne i przewidywalne. Ludzkiej intuicji jednak nic nie zastąpi, żaden algorytm nie jest w stanie dorównać temu potencjałowi. Człowiek jest w stanie przeczuć nadchodzące nieszczęście, łącznie z tym najgorszym. Skoro tyle wszędzie powtarzalności, zdarzeń niemalże identycznych pozostaje upiększać wciąż to co dostajemy w różnych dawkach. Podbarwiać czymś, uatrakcyjniać. Poprawiać i jeszcze raz poprawiać. Dlatego po jakimś okresie powracał do zapisanych kartek, odczytywał ponownie zdania i nanosił korekty.

System wydawał się logiczny i względnie optymalny. W rzeczywistości jednak nużył i odstręczał samego zainteresowanego. Wymagał ciągłej weryfikacji i układania za każdym razem od nowa karteczek według zaznaczonych dat. Daty pisane drobnym pismem umieszczał w górnym prawym rogu kartki. Zdarzało się jednak, że zapominał o dacie lub zapisywał niewyraźnym pismem. Nie raz znikała sprzed oczu redaktora ledwo widoczna nić Ariadny. Często mylił daty i miał trudności z odnalezieniem właściwych akapitów. 

Posiadał tę bolesną świadomość, że nie potrafiłby pracować w innym trybie. Czuł głęboką awersję do prowadzenia regularnych zapisów w komputerze. Cyfrowe utrwalanie myśli pachniało tanim i tymczasowym szalbierstwem. Palce na klawiaturze uciekały gdzieś w bok, wyginające się i bezradne. Nerwowo sięgały szyi, uszu, ramion i zawzięcie, nerwowo drapały suchą i zaczerwienioną skórę. Alergia nieustannie dawała o sobie znać. Co dzień obcował z różnymi dolegliwościami. Nowa odmiana wirusa nazwana poufale Wyruszam, wydawała się tylko dodatkowym, mało znaczącym utrapieniem. W jakimś dziwnym kontredansie Bolek tracił szybko cierpliwość. Ekran porażał jego zmęczone oczy, litery opadały ciężko w dół, przenikając do najniższych pięter chaosu.

Arkadiusz mógł jedynie mieć mgliste pojęcie o dzienno-nocnej rutynie redaktora naczelnego. Był w tym fachu nowicjuszem i dopiero rozpoczął poznawanie cech charakteru głównych aktorów. Miejsca, które ujrzał po raz pierwszy i zapamiętywał od krótkiego czasu, wyjątkowo mozolnie, nowe sytuacje, odmienne okoliczności były mu na wskroś obce i czasami jawiły się jako groźne. Zachowywał w związku z tym ostrożność, pomimo dużej odporności nerwowej. Jeśli idzie o specyficzną materię dotyczącą poczynań Bolka krążyły o nich różne opowiastki mniej lub bardziej odpowiadające rzeczywistości. W nomenklaturze redakcyjnej nieformalnie nazywano Bolka „starym kłem”. Oznaczało to ni mniej ni więcej, a poważnie nadgryzionego czasem i bliskiego kresu możliwości osobnika. W domyśle, w interpretacji poetów piszących na zlecenie dziennika chodziło też o osobę poważnie sfrustrowaną teraźniejszością. 

Bywały dni, wcale nie takie rzadkie, kiedy Bolek całkowicie znikał z pola widzenia. Informował redakcję, ale też sporadycznie, że nie przyjdzie tego dnia do pracy. Można było wtedy przypuszczać, że zamknął się na zasuwę w mieszkaniu na najwyższym piętrze starej kamienicy. Dziś był właśnie taki dzień. Należało jedynie liczyć na to, że nie zrobił żadnego głupstwa i zgodnie z domysłami grzecznie powrócił do swojego mieszkania. Niewykluczone, że już tam był, czekając na pukanie, jakikolwiek, hałas, który potwierdziłby zainteresowanie świata zewnętrznego jego osobą. 

*****


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Archiwum bloga