przeprowadzki a życie musi trwać (choinki spłoną w ogniu piekielnym), II
Na północy Europy wieczór.
– Wyjeżdżamy do Marsylii. Chcesz białą sofę made in Ikea?
– Nierozkładana? A to nie.
Kierowca ominie szerokim łukiem zimę.
Tragarze ściśnięci w małej kabinie ciężarówki.
– Dajmy zarobić rodakom.
Chudeusz z Triestu – jest ich trzech –
siedzi przy otwartym oknie.
Na pograniczu wieje.
Odkłada na kurtkę puchową.
– Macie kłopot? Wyrzućcie sofę z balkonu.
– Toni, widziałeś choinkę wypadającą
z trzeciego piętra? Ogołoconą ze złotych
łańcuchów?
Przedostatnia dziewczyna straciła cierpliwość.
Szerokie biodra mówiły nie, nie.
– Ja też wyjadę, Toni!
Paplałem o tym codziennie, jak dziecko.
Ludzi poznaję w samolocie.
Nie łażę po ulicach, kawiarniach,
nie zaśmiecam środowiska.
Wszyscy gdzieś biegną, a ja lecę.
– Toni, stewardesy są piękne.
Zadaję te same retoryczne pytania, co sąsiad z ipadem.
Gdyby żył Warhol wyjechałbym do niego z:
– Ile mam jeszcze lat, mistrzu, jak długo?
– Ile wdechów i wydechów,
mrugnięć powiekami,
westchnień? sekund?
Poprawiam się w fotelu, zaciskam
mocniej pas. Faceci, którzy patrzą na stewardesy
siedzą w ostatnich rzędach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz