czwartek, 9 kwietnia 2020

Zmowa kombinezonów, czyli proza życia ////Zmowa kombinezonów, czyli proza życia//// CZ.4/IV

Zmowa kombinezonów, czyli proza życia ////Zmowa kombinezonów, czyli proza życia//// CZ.4/Zmowa kombinezonów, czyli proza życia ////Zmowa kombinezonów, czyli proza życia//// CZ.4/Zmowa kombinezonów, czyli proza życia ////Zmowa kombinezonów, czyli proza życia//// CZ.4/Zmowa kombinezonów, czyli proza życia ////Zmowa kombinezonów, czyli proza życia//// CZ.4/IV

Zmowa kombinezonów, czyli proza życia ////Zmowa kombinezonów, czyli proza życia//// CZ.4/Zmowa kombinezonów, czyli proza życia ////Zmowa kombinezonów, czyli proza życia//// CZ.4/Zmowa kombinezonów, czyli proza życia ////Zmowa kombinezonów, czyli proza życia//// CZ.4/Zmowa kombinezonów, czyli proza życia ////Zmowa kombinezonów, czyli proza życia//// CZ.4/IV

OOOOOOO
------
PPPPPP


Tymczasem na szafce nocnej leżała od dawna ta sama kupka tych samych tekstów. A także nieotwarte koperty lub wyjęte z kopert niedoczytane listy. Na puszystym dywanie leżały rozrzucone pojedyncze kartki zapisane w całości lub tylko częściowo. Na luźnych kartkach kolejne akapity projektów prozatorskich. Świeże fragmenty mieszały się ze zdaniami napisanymi w przeszłości. Każdy nowy akapit wykaligrafowany dużymi, koślawymi literami. A potem odnajdywanie ścieżek myśli, które snuł tygodnie, miesiące temu. Pisał żywiołowo, bez zastanowienia, ale nie bez zastrzeżeń do wyrazistości i autentyczności chwili. Pisanie to taki fake news odgrzewany od podstaw. Życie nie przynosi wcale nowych newsów. Jest powtarzalnie i można multum zdarzeń przewidzieć. Ludzkiej intuicji nic nie zastąpi, żaden algorytm nie jest w stanie dorównać temu potencjałowi. Pozostaje upiększać to co mamy, to co dostajemy w różnych dawkach. Podbarwiać czymś, uatrakcyjniać. Poprawiać i jeszcze raz poprawiać. Dlatego po jakimś czasie powracał do zapisanych kartek, odczytywał ponownie zdania i wprowadzał korekty.

System wydawał się logiczny i względnie optymalny. W rzeczywistości jednak nużył i odstręczał samego zainteresowanego. Wymagał ciągłej weryfikacji oraz układania za każdym razem od nowa karteczek według zaznaczonych dat. Daty pisane drobnym pismem umieszczał w górnym prawym rogu kartki. Zdarzało się jednak, że zapominał o dacie lub zapisywał niewyraźnym pismem. Nie raz gubił cienką nić Ariadny. Mieszał daty. Nie odnajdywał właściwych akapitów. Nie potrafiłby pracować w innym trybie. Miał głęboką awersję do prowadzenia zapisów w komputerze. Cyfrowe utrwalanie myśli pachniało mu tanim i tymczasowym szalbierstwem. Palce na klawiaturze uciekały w bok, wyginały. Nerwowo sięgały szyi, uszu, ramion i zawzięcie, i nerwowo drapały skórę. Alergia nieustannie dawała o sobie znać. Co dzień obcował z różnymi dolegliwościami. Wrusham wydawał się  tylko dodatkowym, mało znaczącym utrapieniem. W jakimś dziwnym kontredansie Bolek tracił szybko cierpliwość. Ekran raził w oczy. Litery opadały w dół. Przenikały do najniższych pięter chaosu. 

Arkadiusz mógł jedynie mieć mgliste pojęcie o dzienno-nocnej rutynie redaktora naczelnego. Przecież dopiero zaczynał praktyki. A nowe miejsca, które ujrzał i powoli poznawał były mu obce. Zachowywał w związku z tym ostrożność, pomimo dużej odporności organizmu. Był jeszcze żółtodziobem w tej specyficznej materii dotyczącej poczynań Bolka. Krążyły o niej różne opowiastki mniej lub bardziej odpowiadające rzeczywistości. W nomenklaturze redakcyjnej nieformalnie nazywano Bolka „starym kłem”. Oznaczało to ni mniej ni więcej wyeksploatowanego i bliskiego kresu możliwości osobnika. W domyśle chodziło też o osobę znacznie sfrustrowaną teraźniejszością. Bywały dni, wcale nie takie rzadkie, kiedy Bolek całkowicie znikał z pola widzenia. Informował redakcję, ale też sporadycznie, że nie przyjdzie tego dnia do pracy. Można go było wtedy zastać zamkniętego na zasuwę w mieszkaniu na najwyższym piętrze starej kamienicy. Nadszedł właśnie taki dzień. Należało jedynie liczyć na to, że nie zrobi żądnego głupstwa i grzecznie wróci do swojego mieszkania. Niewykluczone, że już tam jest. Czekając, aż ktoś zapuka, aż jakikolwiek głos, hałas dotrze             z zewnątrz. 

Po dziesięciominutowym żwawym marszu chłopak dotarł pod kamienicę. Zadarł głowę i jął wnikliwie obserwować ostatnie piętro. Z tego miejsca trudno było dostrzec jakiekolwiek oznaki życia. Okna z lewej błyszczały w pełnym słońcu i puszczały wokół figlarne zajączki, natomiast przez środkowe nie wiedzieć czemu szeroko otwarte wystawały na zewnątrz długie skrzydła firanek. Cienki materiał falował na lekkim wietrze. Przypadkowy przechodzień stanął nieopodal i podniósł z chodnika gęsto zapisaną kartkę papieru. 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Archiwum bloga